Stanisław Przybyszewski – geniusz czy kabotyn

Najgorsze, co mogło go spotkać, to fakt, że jego tekstów już nikt nie czyta, no może poza studentami polonistyki, którzy czynią to z obowiązku. Dla człowieka, który żył sztuką i podporządkowywał jej wszystkie aspekty swojego istnienia byłaby to klęska. Oznaczałaby, że jego życie nie zapisało się niczym pozytywnym, a za sobą pozostawił tylko przetrącone życiorysy przyjaciół i dramaty wielu kobiet, które były nim zafascynowane.

Stanisław Przybyszewski już we wczesnych latach młodości był przekonany, że jest dotknięty obłędem. Taki był bowiem los wielu mężczyzn z jego rodziny. Na własną naukę zarabiał dając lekcje muzyki. Był w tym naprawdę znakomity. Jego interpretacje Chopina wszystkich wprowadzały wręcz w trans. To, miedzy innymi, wabiło do niego tak wielu zwolenników.

Najistotniejszy dla rozwoju osobowości był jego pobyt w Berlinie. Pojechał tam jako prowincjusz nie mający pojęcia o świecie, literaturze i kulturze, a wrócił do kraju jako geniusz. Ten berliński okres go ukształtował i pozwolił zabłysnąć jak meteor na niebie literatury i sztuki. Równie szybko jak meteor zgasł, ale to co napisał w tym okresie dla jego wiernych zwolenników było ważne.

Przybyszewski kreował się na męczennika sztuki. Dla niej żył i w niej się spalał. Pisał o cierpieniu, żądzy niszczącej życie, szaleństwie, śmierci. Wtedy też sformułował i opracował termin „sztuka dla sztuki”, który przeanalizował w programowym artykule „Confiteor”. Te berlińskie lata to obok twórczości były także towarzyskie spotkania zamieniające się w pijackie posiedzenia do świtu. I miłość do Dagny – muzy cyganerii berlińskiej.

Kiedy jesienią 1898 roku przybył do Krakowa był witany po królewsku. Prowincjonalny i zachowawczy Kraków patrzył z niedowierzaniem na tego tajemniczego, owianego nimbem geniuszu i dekadencji pisarza, którego słowa i manifesty spijano z ust. Poprzedziła go berlińska legenda. W Niemczech uchodził za postać wybitną. Jego książki, artykuły były czytane z zachwytem i uwagą. Otaczała go również legenda zdobywcy niewieścich serc. Skoro sama Dagny Juel, pochodząca z arystokratycznej rodziny norweska pisarka, muza Muncha, Strindberga i wielu innych wybrała właśnie Przybyszewskiego, to musiało o czymś świadczyć.

W Krakowie czekała na niego posada naczelnego „Życia”, mieszkanie i rzesze wiernych wyznawców, którzy czytali w niemieckich czasopismach jego artykuły na temat losów geniuszy, indywidualizmu w sztuce, a także słyszeli o bohemie niemieckiej, której Przybyszewski przewodził. Od razu w domu Przybyszewskich zaczęły się spotkania, pijatyki do świtu, rozważania o sztuce i inne ekscesy, o których bogobojne społeczeństwo krakowskie szeptało ze zgorszeniem i niedowierzaniem.

Niestety Przybyszewski coraz bardziej popadał w pijaństwo. Nie tworzył niczego nowego, najwyżej tłumaczył artykuły pochodzące z berlińskiego okresu. Pogrążał się w pustych dyskusjach, szokował swoim zachowaniem, ograniczał swoje życie do nieustającej libacji. Przyjaciele domu widzieli nadal w nim osobę, która rozbije nudne krakowskie życie, tymczasem „Stachu” nie miał nic nowego do powiedzenia i to być może tak bardzo go spalało. Do tego dochodziły konsekwencje dawnych romansów, Dagny, która nie mogła się w Krakowie odnaleźć, rozkwitający związek z żoną Kasprowicza.

Ostateczne rozstanie z Dagny i związanie z Jadwigą Kasprowiczową przypieczętowały los „smutnego szatan”. Jadwiga był inna od kobiet, które zawsze ulegały Przybyszewskiemu. Trzymała go dość żelazną ręką i nie pozwalała na ekscesy. Stanisław Przybyszewski zmarł nie przekroczywszy nawet sześćdziesięciu lat. Pozostawił po sobie wiele zniszczonych życiorysów najbliższych i legendę szalonego życia. Nie zostawił jednak wartościowych tekstów literackich, czyli tego na czym mu najbardziej zależało.

Comments (0)
Add Comment